Robert Rodriguez i jego partyzanckie metody

Robert Rodriguez od ponad dwudziestu lat jest nieustającą inspiracją dla rzeszy niezależnych filmowców. Niedawno do kin trafiła jego najnowsza produkcja "Sin City 2" - sequel nowatorskiego połączenia komiksu i filmu z 2005 roku. I mimo, że sam reżyser przyznaje, że od lat wciąż kręci tę samą historię na nowo, to jego partyzanckie metody produkcji nadal są w cenie.

Zanim Rodriguez zyskał sławę nakręcił kilkanaście krótkich filmów ze swoim rodzeństwem, co dało mu pierwsze doświadczenia z produkcji filmowej. Po swym pełnometrażowym debiucie napisał książkę „A Rebel Without A Crew” w której przedstawił jak w pojedynkę nakręcił film akcji, który do dziś – obok „Desperado” i „Sin City – Miasta Grzechów” - należy do jego najlepszych dzieł. Reżyser swego czasu przygotowywał specjalne reportaże z cyklu 10-Minutowa Szkoła Filmowa, które były dołączane do jego filmów na DVD. Zresztą reguły tej edukacji są dość proste.

Po pierwsze, trzeba sobie uświadomić że nie musimy kończyć szkoły filmowej, żeby kręcić filmy. Żeby kręcić filmy trzeba po prostu… zacząć je kręcić. Kamery wideo są dzisiaj tak wszechobecne, że słowa te są jeszcze bardziej aktualne. Rodriguez na początku lat 80-tych dostał od ojca kamerę wideo, którą można było podłączyć do magnetowidu. Zaczął więc kręcić krótkie filmy ze swoim licznym rodzeństwem, a montaż robił za pomocą funkcji „pauza” w magnetowidzie. Sprzęt w tamtych czasach był na tyle zaawansowany, że dało się wykasować ścieżkę dźwiękową bez kasowania obrazu. Pozwalało to na podłożenie muzyki pod montowane sekwencje. Wkrótce jego ojciec kupił drugi magnetowid, który domorosły reżyser również sobie przywłaszczył. Po sprzężeniu dwóch magnetowidów i kamery wideo dysponował już znośnym studiem montażowym. Trzynastolatek przez kolejne dziesięć lat nabierał wprawy w montażu, bo nie jest łatwo skleić dwa obrazki korzystając jedynie z funkcji „pauza”, gdy nie można co do klatki precyzyjnie ustawić cięcia. Magnetowid pozostawał w stanie „pauza” jedynie przez pięć minut więc montażysta musiał w tym czasie na drugim sprzęcie znaleźć odpowiedni fragment, żeby szybko go dokleić do tworzonej sekwencji. Jeśli się spóźnił, wideo automatycznie się wyłączało. Rodriguez dzięki temu nauczył się, że trzeba kręcić tak mało materiału zdjęciowego jak tylko się da, ale też widzieć w wyobraźni zmontowany film nim się go nakręci.

Wielbiciel filmów akcji spod znaku Johna Woo wkrótce wpadł na szalony pomysł. Na miesiąc poddał się eksperymentom medycznym, testując leki na odchudzanie, by w tym czasie napisać scenariusz pełnometrażowego filmu finansowanego z owego leczenia. Plan był taki, że film zostanie nagrany w całości po hiszpańsku i przeznaczony na latynoski rynek wideo. Zdjęcia kręcono na taśmie 16mm, żeby podnieść jakość materiału wyjściowego, ale montaż odbywał się już po przegraniu taśmy na wideo, bo film i tak miał trafić do dystrybucji na kasetach.

Scenariusz zaczął od tzw. listy Rodrigueza. Spisał w punktach wszystkie obiekty, rekwizyty i miejsca, które były w zasięgu jego ręki bez konieczności sięgania ręką do kieszeni. Były to m.in. prywatny pick-up (wykorzystany w filmie kilkakrotnie), gitara wraz z futerałem (ten sam futerał „grał” w filmie dwa różne) czy atrakcyjna lokacja w rodzinnym mieście swojego przyjaciela w Meksyku. Ponieważ film miał mieć pełny metraż, Rodriguez oszukiwał wprowadzając sekwencje koszmarów sennych (które zawsze można wyciąć z filmu bez żalu), a także – w myśl zasady, że kino składa się z powtórzeń – pokazując w filmie trzykrotnie podobne wydarzenia, gdzie za trzecim razem efekt był inny (Azul dwa razy zamawia w barze piwo i zawsze dostaje w kuflu, ale kiedy zamawia trzeci raz dostaje butelkę; Mariachi dwukrotnie chowa się na pace pick-upa, ale za trzecim razem auto należy do ścigających go drabów). Rodriguez pisze scenariusze bardzo szybko, bo nie czuje się w tym dobrze. Uważa, że jeśli ma wyjść dobrze to musi wyjść za jednym podejściem, gdyż zbyt wiele przerw powoduje wypadnięcie z odpowiedniego nastroju.

Kręcąc „El Mariachi” mówił, że nie miał żadnych trosk o budżet, bo takowy nie isnitał. Nie było problemów z ekipą, bo też jej nie było. Nie było też kłopotów z tym, że coś schrzanił, bo nikt tego nie zauważył. Nieformalnym członkiem ekipy był jedynie grający główną rolę Carlos Gallardo, który zajmował się też efektami specjalnymi. W scenie pościgu, gdzie było trochę wybuchów musiał zastąpić go znaleziony naprędce i ubrany w jego kostium dubler, bo reżyser był zajęty kamerą, a ktoś musiał odpalić ładunki! Zresztą kręcenie filmu jednoosobową ekipą na terenie Meksyku powodowało ciekawe sytuacje. Ponieważ turyści odwiedzający miasteczko nie widzieli nigdzie kamer i świateł sądzili, że ganiający po mieście ludzie z bronią maszynową to zwyczajny dzień z życia miasteczka.

Rodriguez – utalentowany rysownik i twórca komiksów – nie przygotowywał storyboardów, gdyż i tak nie miałby ich komu pokazać. Zamiast tego spisał listę ujęć jakich potrzebował, które następnie „odhaczał”. Kiedy w trakcie ujęcia coś poszło nie tak – np. aktorowi nie udało się wrzucić futerału od gitary na balkon – ujęcia było powtarzane od momentu błędu, ale z innego ustawienia, co później na montażu dało się łatwo skleić (i sprawiało wrażenie większej ilości włożonej pracy). Zamiast tworzenia kolejnych, podobnych do siebie dubli było to rozwiązanie oszczędzające nie tylko czas, ale i taśmę filmową. „El Mariachi” może się pochwalić proporcją 2:1 co oznacza, że półtoragodzinny film powstał z trzygodzinnego materiału! Nie dysponując statywem, zamiast na siłę stabilizować ujęcia z ręki, postąpił odwrotnie. Sprawił, że obraz była ciągle w ruchu poprzez panoramy, najazdy zoomem i oczywiście późniejsze cięcia. Reżyser kręcił też więcej zbliżeń niż planów ogólnych bo „interesujący człowiek jest zawsze lepszy niż nieciekawa dekoracja”.

Dźwięk na planie dogrywano tuż po zakończeniu scen akcji, więc w trakcie ujęć można się było skupić wyłącznie na aspekcie wizualnym. Aktorzy swoje kwestie powtarzali do mikrofonu, a dźwiękowiec (czyli Rodriguez) nagrywał je na przenośny magnetofon w tym samym pomieszczeniu. Później na etapie montażu momenty, w których ruchy warg się nie zgadzały z dźwiękiem, przykrywał ujęcia przebitkami. Chytry plan zaowocował gęstym montażem, przez co film był jeszcze bardziej dynamiczny. Na szczęście, jak przystało na film akcji, dialogów nie było dużo a całość składała się łącznie z 2,000 cięć.

„El Mariachi” został zakupiony przez wytwórnię Columbia i po obiegu festiwalowym gdzie oprócz nagród zdobył kultowy status, trafił do kinowej dystrybucji (w tym celu został zmontowany z oryginalnej taśmy 16mm bazując na gotowym filmie wideo). Sława i wielkie pieniądze na kolejne produkcje nie zawróciły twórcy w głowie. Choć przy „Desperado” dysponował już budżetem tysiąc razy większym, to 7 milionów dolarów i tak oznaczało niskobudżetowy projekt.

Tym razem dysponował już ekipą filmową w składzie więcej niż jedna osoba. By ułatwić zdjęcia, przygotował nie tylko storyboardy. Wraz z aktorami w oryginalnych lokacjach nakręcił „na brudno” większość skomplikowanych scen kamerą wideo, dzięki czemu mógł zaplanować choreografię, ustawienie świateł i kamer. Również taka próba aktorska pomogła odtwórcom lepiej wejść w role. Co ciekawe, przy filmie pracowało tylko dwóch kaskaderów, którzy byli wykorzystywani w każdej scenie akcji.

Jego kolejnym dużym projektem był horror „Od zmierzchu do świtu” na podstawie scenariusza Quentina Tarantino. By zaoszczędzić na produkcji do ekipy zaangażowano ludzi spoza związków zawodowych, którzy zgodzili się pracować kilkanaście godzin na dobę. Niektórzy członkowie ekipy pełnili podwójne obowiązki jako epizodyści! Jedną z ciekawostek jest fakt, że reżyser nagrał krzyki swojego nowo narodzonego syna, które później wykorzystał jako odgłosy filmowych wampirów.

Rodriguez jako reżyser-operator-montażysta w jednym stosuje też świetną technikę efektywności. W trakcie kręcenia długiej sekwencji przekadrowuje kompozycję z planu ogólnego na półzbliżenie, a po krótkiej chwili na zbliżenie – dzięki czemu w jednym dublu zyskuje aż trzy różne ustawienia kamery! A ponieważ jest świadomy w których momentach będzie wklejać kontrujęcia, nie musi kręcić w całości masterszotów (ujęć ustanawiających), bo i tak by ich nie wykorzystał na montażu. Oczywiście jest to ryzykowne podejście, które uniemożliwia zmontowanie filmu w inny sposób, ale sprawdza się w przypadku twórców, którzy znają finalny efekt jaki chcą osiągnąć.

Kolejnym etapem wtajemniczenia Rodrigueza w sztukę filmową było spotkanie z George’em Lucasem, w którego studiach kończył pracę nad „Małymi agentami”. Lucas namówił go do używania kamer cyfrowych i od tamtej pory cyfrówki połączone z techniką greenscreenu stały się stałym atrybutem jego produkcji. Od tej pory reżyser nie czuje się ograniczony harmonogramem aktorów i może ich filmować z osobna. Tak było w przypadku filmu „Sin City – Miasta Grzechu”. Elijah Wood i Mickey Rourke nigdy się nie spotkali na planie filmowym, choć na ekranie toczą walkę. Ujęcia do tej sceny kręcono w odstępie kilku miesięcy i później zostały połączone w całą sekwencję. W filmie „Planet Terror” zamiast wyjeżdżać z ekipą nad morze pojechał tam sam, że nagrać tło do finalnego ujęcia, a aktorów dograł w studio. W „Małych agentach” stosował fragmentaryczną scenografię w studio, którą później zapełniał komputerowo. W scenie pod prysznicem w filmie „Maczeta” Jessica Alba nie była rozebrana do naga, tylko ubrana w mocno przylegającą do ciała białą bieliznę. Później te ujęcia zostały uzupełnione o elementy nagiego ciała… pożyczone od innej aktorki.

Rodriguez od zawsze powtarza, że uwielbia… ograniczenia. To one wyzwalają kreatywność, co udowodnił przy okazji filmu „El Mariachi”. Przy „Czterech pokojach” był ograniczony nie tylko krótkim metrażem filmu, ale również lokalizacją w jednym pomieszczeniu. Przy najnowszym filmie „Maczeta” wyzwaniem było zawarcie wszystkich scen, które znalazły się w „fałszywym zwiastunie”. Żeby je odpowiednio umotywować w scenariuszu musiał myśleć od końca (jak np. scena z dwiema nagimi kobietami i Maczetą w basenie). Jak powtarza – problem ze szkołami filmowymi polega na tym, że działają one według utartych wzorców. W szkole filmowej nie nauczyłby się, że jest możliwe zrobienie czegoś takiego jak „El Mariachi”. A gdyby sam nie spróbował to słysząc to by się roześmiał.


Robert Rodriguez stał się ikoną kina niezależnego, ale uchodzi za twórcę kina autorskiego - oprócz pisania scenariuszy, reżyserii, zdjęć i montażu zajmuje się również efektami specjalnymi a także komponowaniem muzyki. W swych kilku prostych lekcjach tłumaczy, że w robieniu filmów najważniejsza jest kreatywność, a nie pieniądze. Każdy głupek może wydać majątek na zrobienie filmu, ale pieniędzy nigdy nie jest wystarczająco. Najważniejsze, jego zdaniem, jest zdobycie nie doświadczenia filmowego, a doświadczenia w filmach. To pierwsze polega na przechodzeniu kolejnych etapów hierarchii od ciągnięcia kabli na planie, przez drugiego asystenta sekretarza itd. Drugi termin oznacza doświadczenie w robieniu filmów samodzielnie.

Musisz się nauczyć popełniając własne błędy, a nie obserwować i powtarzać błędy innych. Im więcej złych filmów się nakręci na początku, tym więcej się człowiek nauczy. Błędem według niego jest też wkładanie maksimum wysiłku w pierwszy film, bo nigdy nie można się nauczyć wszystkiego od razu, a natłok problemów może zniechęcić do dalszej pracy. Poza tym robienie filmów samodzielnie ma duża zaletę, że jeśli się okażą dobre, to nie będziesz miał wątpliwości, że to tylko twoja zasługa. Najważniejsza jest praktyka.

M. Talarek

Przeczytaj też:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz